Genetycznie opóźniony
W zeszłym tygodniu w końcu ruszyłem w trasę. Tym razem kierunek Hiszpania.
Szczerze powiedziawszy jakoś się wybrać nie mogłem. W październiku latałem trochę po okolicy, to w tę, to w tamtą. Każdej nocy słyszałem, że rudziki cisną już na całego, a ja jakoś nastroju nie miałem. Myślę sobie: sadełka trzeba złapać, bo będzie źle. Na wędrówce bez sadełka ani rusz… Tylko, że apetytu nie miałem, więc co pajączka zobaczę, to wzrok odwracam i w duchu powtarzam: „A niech se żyje biedaczyna”.
Po pierwszym listopada, to już się nie na żarty przestraszyłem, że mnie zima w Kraju zaskoczy. Chce się czy nie, trzeba przez rozum jeść. Więc się za polowanie uczciwie wziąłem, ale w brzuchu, jakbym jaki kamień miał. Cały dzień się męczyłem, wieczorem pióra rozdmuchałem i brzuch w lustrze oglądam. Ale mi jeszcze tłuszczyk nawet jelit nie zakrył. Trochę się zmartwiłem, a trochę ucieszyłem – z takim tłuszczem nie mam nawet co o wędrówce myśleć, czyli… jeszcze nocka w domu. Drugiego dnia, już lepszy apetyt miałem, a trzeciego na wieczór, znajome podniecenie mnie ogarnęło. Do ostatniego sąsiada, co się jeszcze w okolicy ostał, pukam: „Lecimy?”, „Lecimy!”. I nie wiele myśląc obaj święcą w górę, ku gwiazdom.
Tekst: dr Jarosław K. Nowakowski