Olimpiada, cz. I
Jedzenia mam w sumie pod dostatkiem, to mi się igrzysk zachciało. Zapytałem poznanego w Atenach wróbla, gdzie jest jakiś stadion, i wybrałem się pokibicować. Ale lipa! Mówię Wam. Przylatuję, patrzę, a tam ruina, a nie stadion. Nie to co u nas – Narodowy albo Śląski! I nie dość, że ruina, to jeszcze tłum człowieków się kręci, ale nie żeby jakiś mecz rozgrywali, tylko zdjęcia kamulcom robią. Chcę się czegoś dowiedzieć, bo przecież zamierzałem się rozerwać, więc do takiego z parasolem podlatuję – już się nauczyłem, że oni dużo gadają – i słucham. A ten mówi, że ostatnie zawody to się tu jakieś tysiące lat temu odbyły, że nawet najstarsze żółwie tego nie pamiętają i że wtedy to zupełnie inne dyscypliny były – ani piłki nożnej, ani siatkówki, ani tenisa, ani kolarstwa, ani niczego z tych rzeczy, tylko boks, i to całkiem inny. Najlepsze, że podobno nawet maratonu nie było, a wiadomo przecież, że to narodowa i historyczna dyscyplina sportowa Greków… Nic nie rozumiem, ale sprawie muszę się przyjrzeć, bo te człowieki to kompletnie pokręcone są, że aż ciekawość bierze.
Tekst: dr Wojciech Nowakowski i dr Jarosław K. Nowakowski