Mgła, część I
Dzisiejszej nocy to się już z życiem żegnałem! A zaczęło się niewinnie. Wystartowałem wieczorem przy ładnej pogodzie, wzniosłem się na 140 metrów i wziąłem kurs na północ. Z tyłu popychał mnie słaby wietrzyk, myślę sobie, tej nocy to nawet 300 km zrobię. Lecę, czasem z jakimś kumplem zagadam, w dole światła miast, sielanka. Gdzieś tak lekko po północy czuję, że front zimny idzie, wiatr zmienił kierunek, a z dołu mgła się zaczęła podnosić. Ale się nie przejąłem, w górze gwiazdy widać, można nawigować, dobrze będzie, myślę. Tylko ta mgła coraz wyżej i wyżej. O trzeciej przeleciał mały deszczyk, gwiazdy znikły, trochę mi się nieswojo zrobiło, ale pruję dalej. Magnetyczna łuna na północy dawno znikła, bo do tego potrzeba pobudzenia przez światło elementów krytegochronu, czy jakoś tak… no tych, co są w oku. Więc w środku nocy to słabo. Ale nic, nawołujemy się z kolegami, pocieszamy, byle kierunku nie stracić, prosto za dziobem lecieć, to będzie dobrze. Tymczasem mgła coraz gęstsza się robi, już końca skrzydeł nie widać, część towarzystwa zaczyna panikować, żeby zawracać, bo wszyscy zginiemy. No i faktycznie, z naprzeciwka jakiś duży daje, drozd albo gołąb, nawet go nie widziałem, tylko skrzydłem po głowie dostałem. Na chwilę mnie zamroczyło, kilka metrów w dół w korkociągu, koziołkując spadłem, ale w porę lot wyrównałem. Tylko gdzie lecieć, już nie wiem, gdzie przód, a gdzie tył, adrenalina dwieście procent, krzyczę do kumpli, żeby kierunek głosem dali, ale nikt już nic nie wie, jedni w prawo, drudzy w lewo… ten mamy wzywa, tamten Wielkiego Łabędzia, płacz, złorzeczenie. Nagle niedaleko po prawej bęc… i Rysiek przestał się odzywać. Krzyczę: „Rysiu, Rysiu!”. Nic… Musiał w jakiś maszt albo wiatrak trafić, bo kilka metrów wyżej coś migało na czerwono. Że też ludzie tego tyle na pohybel ptakom nastawiali…
cdn.
Tekst: dr Jarosław K. Nowakowski